top of page

BHU: Witajcie w po-świątecznym wydaniu Black Hat Ultra. 

Zapewne będziecie teraz potrzebować dodatkowej motywacji aby spalić przyjęte w ciągu ostatnich dni kalorie dlatego Mam dla Was coś specjalnego. Mam dla Was Piotra Hercoga.

 

Piotr Hercog: Na same takie dłuższe wyjazdy, to nie jest jakoś wyjątkowo długi czas, bo ja z reguły jadę na 2-3 wyjazdy od 2 tyg. Do miesiąca. W zeszłym roku byłem 2 - 2,5 miesiąca na wyjazdach po za domem, takich dłuższych. Kiedyś jeździłem 8 miesięcy na 12.

 

BHU: To był Piotr Hercog, ja się nazywam Kamil Dąbkowski i witam Was w podcaście Black Hat Ultra. Jest to podcast, w którym spotykam się z niezwykłymi osobami, które prowadzone pasją i ambicją pokonują swoje fizyczne i mentalne słabości, aby się rozwijać i realizować założone cele dobrze się przy tym bawiąc. O Piotrze opowiedzieć w godzinę, dwie czy nawet trzy po prostu się nie da. Piotr wspólnie z Jackiem Antczakiem wydał 500 stronicową książkę pod tytułem Ultrabiografia. Jest to pozycja, którą polecam z czystym sumieniem, a w moim rankingu najbardziej inspirujących ultra opowieści stoi obok książek Scotta Jurka czy Dołęgowskich. W tym odcinku nie było moim celem przedstawianie największych przygód ani zwycięstw Piotra. Chciałem natomiast abyście usłyszeli co mojego gościa zbudowało jako człowieka i sportowca, dlatego w pierwszej części skupiamy się na dzieciństwie i młodości. Potem Piotr opowiada o rodzinie, pracy i o tym jakim jest szefem w zespołach, które tworzy, a na końcu mówimy o bieżących wyzwaniach Piotra, które prowadzą go w najwyższe góry świata. Z jednej strony Piotr to niezwykle wszechstronny sportowiec i nieustraszony podróżnik, ale z drugiej swój wewnętrzny kompas ma ustawiony w kierunku rodziny, przyjaciół i podjętych zobowiązań. Książka wspaniale opisuje jego przygody, zwycięstwa i zmagania się z różnymi wyzwaniami. Nie mogę Wam wszystkim podarować tej książki pod choinkę ale mogę podzielić się jej fragmentami co też właśnie czynię w tym podcaście. Przenieśmy się więc do Pasterki, jest pierwszy grudnia i siedzimy z Piotrem w pokoju nr. 4. Posłuchajcie.

 

BHU: Cyt.: „Jak to jest jak się umiera, gdy spadasz w przepaść? Nie, nie czujesz strachu. Raczej żal, że to już, że jeszcze tyle można było zrobić, a tobie nie będzie to dane. Gdy leciałem w dół, myślałem tylko ‚szkoda, że ginę tak młodo.’ Ale byłem z tym dziwnie pogodzony. Ok, stało się. Przed oczyma zmieniały się kadry, a w tym filmie z życia, co było dziwne, przewijały się jakieś nieistotne zdarzenia i twarze. Moi kumple, jacyś nauczyciele. Piotr miał 16 lat, skończył 1 klasę ogólniaka i po 1 czy 2 wypadzie w Tatry i nieudanej próbie zdobycia Gerlacha, postanowił, że czas zostać alpinistą. Już. Natychmiast. Teraz. Piotr od dziecka był znany z tego, ze chciał realizować swoje pomysły. A szalone pomysły goniły te jeszcze bardziej szalone."

BHU: Cześć Piotr, witam Cię serdecznie.

 

P: Witam. Hej, hej.

 

BHU: Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas w swoim bardzo napiętym grafiku, bo przed chwilą skończyłeś objeżdżać kraj ws. Swojej książki, którą wydałeś.

 

P: Tak. To tak zawsze jest z wydawnictwem, które wydaje książki, że ustalają taki objazd po wydaniu, żeby spotkać się, zapromować, no bo ten okres pół roku po wydaniu jest najważniejszy.

 

BHU: Skąd pomysł w ogóle na książkę i jak spotkałeś Jacka Antczaka?

 

P: Pomysł w zasadzie zaczął przychodzić w zasadzie 3 lata temu. Najpierw jedne wydawnictwo, później drugie, nawet trzecie gdzieś do mnie napisało, że chcieli by wydać książkę. Były różne koncepcje tak naprawdę jaka ta książka ma być. Czy to ma być z moich ostatnich podróży ze zdjęciami, taki albumowy z pewnymi opisami. Ktoś oczywiście zaproponował biografię, żeby opisać te przygody. Ja mówię ‚nie, nie, jeszcze nie’. Ale jak po raz kolejny wydawca gdzieś tam drążył, no to, tak dałem się namówić, że może jednak tą książkę ruszę. A tak naprawdę Jacek się pojawił przez przypadek. Było takie spotkanie, żeby Jacek opisał moją historię, ale na bazie wyjazdów, z których dopiero co wróciłem. Była Patagonia, był Everest i Runners World go wysłał jako redaktora, żeby napisał na 6 stron ze zdjęciami z tych wyjazdów. A Jacek jest osobą bardzo dociekliwą. Jak przyjechał do mnie, do Kudowy, zaczął nagrywać, słuchać, wypytywać. To on w zasadzie po 4 godzinach tak drążył tematy, tak dużo go ciekawiło, że on w zasadzie do swoich pytań nie dotarł. Napisał oczywiście ten artykuł, ale on tam prawie nic nie zawarł z tego ciekawego, wg. Niego, tematów, przygód. Później przez wydawnictwo była propozycja jego, że on może to napisać.

 

BHU: Ja się kompletnie nie dziwie Jackowi. Z resztą jak się czyta tą książkę, to ma się wrażenie, że to jest świetny materiał na jakiś sensacyjny film Hollywoodzki. Ty nie masz takiego odczucia? Co w ogóle czujesz jak czytasz swoje życie skompresowane na 500 stronach?

 

P: No to jest miłe uczucie, bo z jednej strony te przygody, pamięć się zaciera i po iluś latach miło jest, jak jest to spisane, bo Jacek też się postarał o to, że część tych wyników, miejsc czy startów, ja już nawet nie pamiętałem, nie robiłem statystyki, które miejsce, ile było tych startów. Natomiast Jacek, dzięki internetowi dociekliwie drążył i dzwonił po osobach, które w tych historiach występowały i były znaczące. I myślę, że to też jest taki plus tego wydania, że nie dość, że Jacek nie tylko się posiłkuje tym co ja powiedziałem, ale do tego internet, do tego te rozmowy i wypowiedzi na mój temat, na temat danej historii, jeszcze do tego przeskakuje w czasie, to myślę, że to nie jest taka bardzo nudna książka, biografia za nasadzie pojechałem, przebiegłem, przejechałem, bo nie taki był zamiar.

 

BHU: Absolutnie. W Twojej biografii nie może być nic nudnego. Zrobiłeś tyle rzeczy przez te lata i tak zróżnicowanych. Zwiedziłeś prawie cały świat, brałeś udział w różnych zawodach, w różnych dyscyplinach, i zimą, i latem, w każdych warunkach atmosferycznych, więc o nudzie nie ma mowy. Rzeczywiście Jacek zrobił niesamowitą robotę. Rozmawiając i z Twoimi starymi trenerami, i z kolegami, z żoną. Świetnie się to czyta. Nie chcę opowiadać co się dzieje w tej książce, bo mam nadzieję, że wszyscy ją kupią, ale chciałbym poruszyć kilka tematów takich głównych, oraz zapytać o kilka rzeczy, których w książce nie ma. Ty tak naprawdę, jak Twoja mama mówi w książce. Ty zacząłeś przejawiać taką chęć eksploracji świata i podróży już jak byłeś małym chłopcem, jak miałeś 5 lat. Także u ciebie to nie wynikało z tego, że ty uciekałeś od czegoś, od rówieśników, albo od szkoły, albo od rodziców. Tylko ty po prostu taki się urodziłeś.

 

P: Tak, to taka chęć poszukiwania nowego, poznawania. Była od początku, bo ja w wieku 4 lat uciekłem już z przedszkola. Ale dlatego uciekłem, nie że rówieśnicy byli niefajni, czy coś się działo, tylko po prostu, po obiedzie musieliśmy leżakować. I to leżakowanie w dzień, gdzie mi szkoda było czasu, spowodowało, że wtedy był bunt. No i cicho-ciemnie uciekłem z tego przedszkola. Pobiegłem chyba 400 m. bo wiedziałem gdzie mój tata pracuje. Taka wielka fabryka z wartownią, bo to była przędzalnia czesankowa Elanex, mój ojciec miał tam biuro. Przez tą wartownię powiedziałem, że idę do tego i tego pana i żeby mnie zaprowadzili. I zaprowadzili. W obecnych czasach, jakby dziecko zniknęło z przedszkola, no to by była wielka afera. No ale to były inne czasy. Z drugiej strony, to tak jak pytałeś, ta niesforność, chęć poznawania i szkoda mi na to czasu było. I myślę, że tak przez kolejne lata było, że ja wykorzystywałem tą dobę maksymalnie.

 

BHU: Czy masz jakieś przykłady w rodzinie osób, które Ciebie inspirowały do takiego życia?

 

P: Nie. To jest tak, że z tej najbliższej rodziny nikt nie jest takim powsinogą jak ja. Moja siostra - bardziej statyczny tryb życia. Większość nie odbiegająca od standardów. Gdzieś się to wydarzyło. Rok 1984, jakaś letnia sobota. Mamo idziemy na dwór, ale nie będzie nas do wieczora. Zapowiedział 8 latek. Idę na cały dzień, bo mamy ważne sprawy - to wersja dla rodziców. A tak naprawdę wsiadają w autobus nr. 58. Po podróży podmiejskim autobusem zaczyna się pierwsza w jego życiu wyprawa. Parędziesiąt metrów od przystanku, wchodzi się w Sokole Góry. Formalnie to rezerwat przyrody, a tak naprawdę mekka grotołazów, wspinaczy, turystów, piechurów i górskich rowerzystów. To była chłopacka przygoda. Bieganie po lesie, zabawa w podchody, strzelaniny i takie tam. Każdy dzieciak wie jakie. Wieczorny powrót do domu nie jest jednak wesoły. Kończy się laniem. Musiało być średnie, na tyle mocne, żeby je zapamiętał, ale nie na tyle by jakiegoś wypadu wkrótce nie powtórzyć. I to jakieś 50 razy, tylko w podstawówce. Twoje dzieciństwo i młodość, to jest pomieszanie „wielu dyscyplin”. Ty tego tak nie traktowałeś, ale to były i skałki, i biegi na orientację i zabawy w jaskiniach. Jak się wtedy przygotowywałeś

 

BHU: do uprawiania tych aktywności? Miałeś jakiegoś guru czy sam to rozkminiałeś?

 

P: To był żywioł. Oczywiście z perspektywy czasu, doświadczeń, które nabrałem przez wiele lat, no to to, że siedzę tutaj, że żyję, to miałem dużo szczęścia. Bo wiele sytuacji sam prowokowałem czy prowokowaliśmy z partnerami z tych lat młodzieńczych. No bo nie mieliśmy żadnego doświadczenia ani sprzętu. Pytałeś jak się przygotowaliśmy. Z reguły to było tak, że tu się przeczytało książkę, która natchnęła do chodzenia po górach wysokich czy do wspinaczki. To była Jura, później były Tatry. Ale ten sprzęt pod koniec lat 80, 90 no to był dla nas niezmiernie drogi. W Polsce tego zachodniego sprzętu to nie było. Mieli Ci najlepsi dostęp. No to na bazarach kupowaliśmy, bo Rosjanie przyjeżdżali na handel, karabinki, irbisy, irimiele czy ósemkę, to do tej pory mam z tamtych lat.

 

BHU: A którą z tych dyscyplin wspominasz najmilej? Do której masz taki sentyment?

 

P: Ja tak nigdy nie starałem się wartościować czy to jest naj. Oczywiście jest taka górna półka rzeczy, które mnie bardzo cieszyły i cieszą. Podobnie z zawodami. Nigdy nie określałem, że te zawody są najcięższe, bo specyfika jest inna. Dlatego nie ma tych samych parametrów do porównania.

 

BHU: Szukasz tak naprawdę wyzwania?

 

P: Jeżeli się zatrzymałem na dłuższy czas przy czymś to znaczy, że coś mnie fascynowało, coś mi się podobało.

 

BHU: Chyba suma tych wszystkich aktywności, które robiłeś w życiu, powodują, że teraz jesteś sportowcem bardziej wszechstronnym i możesz szeroko patrzeć na wyzwania i dyscypliny, które sobie stawiasz. Prawda?

 

P: Myślę, że tak, że to bardzo mi pomaga. Przy tych biegach ultra, przez te ostatnie 10 lat, tam czym dłuższy bieg, tam dłuższe znaczenie ma taktyka, przygotowanie, doświadczenie. Myślę, że teraz jest mi o wiele łatwiej, bo na takim długim biegu czerpię z doświadczenia górskiego z blisko 30 lat. Pogoda, warunki atmosferyczne, to, że czasami wiem, że przy danych terenach to mi się nie przyda, tego nie warto brać, bo tutaj trzeba zadbać o stopy, przy takiej wilgotności, jak jest sucho to nie trzeba w zasadzie. Myślę, że to pomaga i pomagało to przygotowanie wcześniejsze.

 

BHU: A jak twoje relacje ze szkołą wyglądały w tym okresie?

 

P: Nie byłem takim uczniem, który mało był w szkole. Oczywiście z założenia jak miałem jakiś wyjazd, który chciałem i trzeba było opuścić piątek czy jakiś inny dzień, no to wkalkulowało się to. Ale żeby wagarować tylko z założenia wagarów, to nie. Paradoksalnie w podstawówce byłem takim jednym z lepszych myślę uczniów. Miałem też świadectwa z czerwonym paskiem, na jakąś olimpiadę matematyczną jechałem. W liceum już to się zmieniło, bo wiele formułek trzeba wystukać na pamięć. I trzeba przysiąść ileś czasu. Ja nie miałem tego czasu. I tam w niektórych przedmiotach miałem 5, 4 a z niektórymi musiałem się męczyć. Z jakimiś wzorami, z chemią. To tak czasami miałem przeboje, żeby lepszą ocenę mieć.

 

BHU: A czy któryś z nauczycieli z jakiegoś przedmiotu specjalnie ciebie inspirował i wspierał w zainteresowaniach po za szkolnych?

 

P: Na pewno wspierał mnie profesor od geografii, Tarnowski, który jest kilka razy wymieniony w książce. Bo on jednocześnie był nauczycielem geografii, z drugiej strony podróżował w klubie przy liceum. Taki SKKT PTTK egzotyk był. I jeździliśmy na obozy wędrowne, na zawody na orientację, turniej turystyczno-krajoznawczy. I trochę to wynikało, że on mnie ściągnął do tego liceum, gdzie on pracował, bo ja miałem w Częstochowie bliżej liceum i bardziej mnie inspirowało liceum o profilu sportowym. Natomiast ja już w 6, 7, 8 podstawówki w innym klubie turystycznym brałem udział w turniejach turystyczno - krajoznawczych. Dosyć dobrze mi szło. Ten nauczyciel stwierdził, że 2-3 lata tą wiedzę ogólną turystyczną o Polsce mam bardzo dużą, no i już na gotowca, od 1 roku liceum i tak też się stało, że od 1 roku byłem już w składzie tej drużyny najmocniejszego, który był wystawiany na turnieje wojewódzkie, później ogólnopolskie. A tam zajmowaliśmy miejsca ogólnie wysoko. I ostatnie lata byliśmy drudzy i później wygraliśmy.

 

BHU: To też były rajdy na orientację, prawda?

 

P: Tak. To były marsze. Ale tam była przede wszystkim wiedza turystyczna o Polsce. Bardzo szczegółowa historia. Jeszcze w trakcie nauki, to było odbierane jako olimpiada turystyczno-geograficzna. Jak my wygraliśmy, to już był czas, że rektorzy z AWF w Krakowie i w Warszawie za zwycięstwo dawali indeksy dla wszystkich. Ja dostałem indeks na turystykę bez egzaminów. Bo to był wysoki poziom i oni mieli patronat nad tym. Oczywiście później nie skorzystałem, bo gdzieś wyjechałem, to przepadł, a to było miejsce rektorskie. Jak ja nie wykorzystałem, to później już było za późno.

 

BHU: Cyt.: „Chociaż Hercog nie startował w żadnych zawodach biegowych, ani po płaskim, ani w przełajach, a tym bardziej w górach, aż do 2009 roku, to przecież biegał już od 8 roku życia przez 10 lat, tyle, że za piłką. Najpierw okazyjnie. Potem 3, w końcu 6 razy w tygodniu. 5 treningów plus niedzielny mecz. Piłkę nożną miał w genach. Jego ojciec Andrzej Hercog, rocznik 1935 był piłkarzem. Nic dziwnego, że sportowo wszystko w domu Hercogów kręciło się w okół piłki. Kiedyś, kilkuletni Piotruś rozłożył na dywanie w swoim pokoju, wszystkie proporczyki, medale, puchary Andrzeja i oświadczył „tato, ja będę miał jeszcze więcej medali” - wspomina mama Piotra. Spełniło się. Chociaż nie w tej dyscyplinie sportowej.”

 

BHU: Opowiedz mi jeszcze chwilę o piłce nożnej. Bo to spora część Twojego życia, prawda?

 

P: Tak. Cały ten okres do pełnoletności to w zasadzie była piłka nożna, treningi, mecze.

 

BHU: Właśnie. To było dla mnie sporym zaskoczeniem. Ale Twój ojciec…

 

P: Tak, to była ta inspiracja w kierunku piłki nożnej. Mój ojciec przez blisko 30 lat grał, trenował. Później, już pod koniec swojej kariery był zawodnikiem, ale i trenerem w klubie, w Częstochowie, w Victoria Częstochowa. No i oczywiście tez chciałem być jak tata. No bo jak każdy młody, trochę na rodziców spogląda i chce w tą stronę iść. Dlatego za czasów trampkarzy w podstawówce zacząłem chodzić. I te ileś lat, też mnie ukształtowało. Z punktu takiego rozwoju ogólnego, sportowego, dyscypliny sportowej, higieny, myślę, że to jest duży plus na przyszłość. Jakąkolwiek sportową.

 

BHU: No właśnie. Miałeś sporo biegania i takich akcentów dużo.

 

P: W fazie rozwoju, to jednak ogólnorozwojówka, ale tego biegania tam jest mnóstwo. Te nogi muszą być naprawdę silne. I myślę, że dlatego też jednocześnie grałem w piłkę nożną. Ale też jeździłem na zawody na orientację. Czasem miałem konflikt, bo w weekend gdzieś w piątek jechałem, startowałem w nocnych etapach w sobotę. Z soboty na niedzielę były etapy nocne, a w niedzielę o 9:00 był mecz. Czasami gnałem po tych etapach nad ranem, żeby zdążyć zagrać mecz. To oczywiście, z punktu widzenia wypoczynku, to była tragedia, ale jak jest się młodym to można.

 

BHU: Pamiętam jedną historię gdzie śpieszyłeś się z jednych zawodów na drugie, ale to już byłeś dużo starszy. Wtedy jak zostałeś poproszony o wzięcie udziału w Adventure Racing i miałeś chyba dobę na dojechanie z Alp, gdzie siedziałeś w jaskiniach.

 

P: To też było tak, że startowałem w tych rajdach już od kilku lat. W różnych konfiguracjach z zawodnikami. Natomiast, byłem na wyjeździe jaskiniowym w Austrii i w zasadzie mieliśmy wracać. Otrzymałem telefon, że jeden z bardzo silnych zespołów, postrzeganych za mocarzy w Polsce. Wypadł im zawodnik, a oni byli już na miejscu, przygotowywali się do startu w Karpaczu, czy bym nie wystartował. Ja mówię, „kurcze no, ale ja jestem w Austrii.” Czyli daleka droga, a zawody są następnego dnia. No niby wracam, ale mam mało czasu. „-Może by ci się udało?” No i tak było, że dojechałem wieczorem do Katowic. Pociąg do Częstochowy, pakowałem się na rajd zimowy, który miał 450 km. Czyli byliśmy 5 dni na trasie, ale przy rajdach przygodowych to trzeba mnóstwo tych rzeczy mieć. Bo i mapniki, ilość ubrań, rower, narty biegowe, jedzenie, skrzynie. To jest multum. To się przez tydzień.

 

BHU: Cyt.: „Pieprzę to, co to w ogóle ma być. Przecież to nie ma sensu. Najpierw kazali nam skoczyć z 8 m. Wodospadu do rwącej rzeki i Asia, z teamu, który podążał tuż za nami, prawie się utopiła. A teraz walą w nas pioruny i dostałem odłamkiem w plecy, a Andrzej od paru godzin gada od rzeczy. Nie, te całe Adventure Race, to nie są żadne rajdy przygodowe. Tylko jakiś obłęd. Trenujesz miesiącami, wydajesz tysiące na sprzęt, a potem ryzykujesz życie, nie kończysz zawodów i nic nie masz z tej zabawy. Tak sobie myślał Piotr i cały jego team, nie co panicznie zbiegając ze szczytu w jakieś Chorwackie góry szukając bezpiecznego schronienia.”

 

BHU: Rajdy przygodowe, to duża część twojego życia i jak rozmawiam z twoimi kolegami, takimi jak Artur Kurek czy Krzysztof Dołęgowski, którzy, mówiąc oględnie, otarli się o rajdy. To oni też twierdzą, że ten okres rajdowy, był taki mocno szlifujący twój charakter. Prawda?

 

P: Tak, to bardzo dobra baza do biegów. Tak naprawdę przy rajdach robiliśmy o wiele trudniejsze elementy. Były cięższe, wielodniowe te zawody. Dystans był o wiele dłuższy. Różnica była taka, że zmienialiśmy te dyscypliny, Natomiast zmęczenie było, urazy drobne. Ja myślę, że to wtedy nas ukształtowało. Czy ja, czy Magda Łączak, Paweł Dybek. To są osoby, które mocno startowały w rajdach przygodowych na wysokim poziomie. I w ostatnich latach tego rajdowania, a ja się zajmowałem tym dobre 10 lat, to był już taki poziom sportowy. Treningów biegowych za dużo nie robiłem, bo starczało na 3 razy w tygodniu, żeby zrobić trening. Natomiast trzeba było dorzucić ze 3 razy rower, rolki, kajak, elementy linowe, Czyli tak naprawdę tych treningów nam wychodziło ok. 8-10 w tygodniu. Przez te 3-4 lata ostatnie, był plan startu za granicą, w pucharze świata, w mistrzostwach. Chcieliśmy jak najlepiej wypaść, no bo te starty były bardzo kosztowne. Jak jedziemy do Brazylii czy na inny kontynent no to już przygotujmy się, sprzęt, dobrze. Dlatego bardzo to pomogło. I z punktu widzenia sportowego, czyli tej bazy wytrzymałościowej, na długie szczególnie zawody, ale psychika. To jest to, że dla mnie te biegi nie są jakimś wielkim problemem. Czy to jest 100, 150 czy 250. To jest wszystko do wykonania. Wiem też jak kryzysy pojawiają się. Bo to jest od blisko 15 lat testowane na sobie. Było wiele sytuacji, że przekroczyłem tą granicę i jest kryzys, który trzeba jakoś opanować. Albo 1 zawody gdzie schodziliśmy z trasy. To były powody, które nie uważam teraz, za coś co mnie dyskwalifikuje żebym dalej podążał. A oczywiście pojawia się po zawodach, jak zejdziemy, a wiedzieliśmy, że możemy jeszcze powalczyć, pomimo przeciwności, straszny moralniak. Następnego dnia, jak się wypocznie, jak się patrzy na tych innych, którzy już są po, mają jakiś wynik. Ja się nauczyłem, że ten moralniak jest zbyt duży. Jak się decyduje na zawody to tylko poważna kontuzja może mnie wygonić.

 

BHU: Cyt.: Jedziemy dalej, słońce przygrzało, my w tych ciepłych gaciach rowerowych do kolan, a poniżej mamy całe nogi pokiereszowane przez kolce i jeżyny. Czyli pamiątki po wcześniejszych odcinkach. Jedziemy i nawet się dziwimy, jak ci Szwedzi to robią, że te ich szutry są takie super równe. Przecież mają surowy klimat. Śniegi i deszcze regularnie niszczą drogi, a oni utrzymują porządek nawet na podrzędnych trasach. W pewnym momencie wyprzedza nas piaskarka, ta sama co u nas, gdy zimą sypie piasek. Tyle, że ta szwedzka wyrzuca na drogę białe kuleczki. Co to za kulki rozpylają - zastanawiamy się. A jakieś pół godziny później mija nas polewaczka. Zapindala szybko i leje mnóstwo wody na tą drogę. Kurcze, co jest! Przecież się nie kurzy. Co oni robią?! Okazało się, że te białe kuleczki, to był granulat do kleju. Takie chemikalia, które wiążą ten szutr, żeby był twardy i nie robiły się dziury na drodze. Oni to polewali, my jechaliśmy w tą samą stronę, ale nie chcieliśmy się zatrzymywać i czekać, żeby to przeschło, bo przecież czas gonił. Jedziemy dalej i klej, który powstał z tej mieszaniny zaczął pryskać po nogach. Ta cała chemia się wżerała w nasze rany i otarcia. Wpadała też pod nasze stroje kolarskie. W gaciach i na nogach mieliśmy wodę wymieszaną z klejem. Zaczęło nas to strasznie palić. Wiele godzin na siodełku, do tego stany zapalne od chemii. I tak parzyło, że Artur z Iriną nie mogli już tego wytrzymać. Irina, której to nawet w krocze wlazło płakała, ale twardo jechała dalej. Mega twarda zawodniczka. Niesamowicie zawzięta. Artur w pewnej chwili pyta się czy mam izotonik. Pół bidonu zostało, no to mu dałem, bo myślałem, że chce się napić. A on spłukał po nogach, żeby zmyć ten żrący klej. Po jakimś czasie mówi, że już nie daje rady z bólu. A tu wody nie było gdzie nabrać, żadnego jeziorka. Kompletnie nic. No to nasikał sobie na nogi i to wszystko spłukał. Irina wyje z bólu, Artur sika sobie na nogi i tak wygląda to nasze rajdowanie.”

 

BHU: Teraz jak stajesz na starcie tych swoich wyzwań, to nie są wyzwania z cyklu „nie wiem czy ukończę”. Prawda? A wtedy to tak chyba było. Były dużo trudniejsze te wyzwania, które w teamie robiłeś. Więc to nie tylko od Ciebie zależy. I przede wszystkim te wyzwania, to były wielodniowe historie. Jak to postrzegasz?

 

P: Ja teraz nigdy nie podchodzę do tego, że 100% wiem, że ukończę. Raczej jestem przekonany, że staje na starcie do wyzwania, które jestem w stanie pokonać. I jeszcze z jakimś określonym czasem.

 

BHU: No właśnie, dla Ciebie teraz określony wynik jest ważny.

 

P: Jest ważny. Natomiast nie najważniejszy. Te pierwsze 5 lat wpadłem w wir w wyniku podnoszenia wyniku zawodów, rankingów. I w pewnym momencie złapałem się na tym, że nie sprawia mi takiej przyjemności wyjazd w piękne miejsce. A moją ideą od zawsze tak naprawdę były podróże, poznawanie fajnych miejsc, ludzi, cieszenie się takim wyjazdem. A w pewnym momencie, pamiętam jadę na zawody, w piękne miejsce, jest dużo rzeczy do zwiedzenia, ale jadę sam, no bo nikt nie może ze mną przyjechać te 10 dni przed zawodami. No bo tak jest optymalnie, że pojedzie się 2 tyg. Przed zawodami, zrobi się jeszcze kilka treningów, w tych terenach gdzie są zawody, wypocznie, wystartuje, do tego klimatu się przyzwyczaimy już. No ale nikt nie ma czasu, kasy. No to jechałem sam. Jak jechałem sam, to podporządkowane te dni były trening - wypoczynek - trening - sen itd. Czyli w ostatnich dniach to już się w ogóle nie miało czasu podróżować czy zwiedzać. Jestem sam no bo nie stać mnie, nie mam sponsorów na to, żeby komuś opłacić, żeby pojechał ze mną. No i w pewnym momencie mówię, kurcze, ten wynik, który się żyłuje o 2% słabiej się pobiegnie. Na zawodach te 2% to już jest 10 oczek mniej. I to nie tędy droga. Stwierdziłem to właśnie przez przypadek na UTMB jak byłem. Pojechała ze mną bardzo sympatyczna ekipa. Wojtek Chyliński, Maciek Sokołowski, Wojtek Grzesiok wtedy pojechał, bo mieliśmy tam swoje stoisko na expo UTMB, a Dolnośląski festiwal biegów był. No i nie dość, że mega fajny wyjazd, trochę zwiedziliśmy, pośmialiśmy się, później mnie zasupportowali, robili zdjęcia. I okazało się, że to było coś, co ja najbardziej oczekiwałem od tego. Czyli wyjazd, walka sportowa, ale najważniejsze to jest towarzystwo. I jeszcze do tego doszło, że im się tak spodobało, bo byli nakręceni tym moim wynikiem, dumni, byli też częścią tego. No bo Wojtek był supporterem i w niektórych miejscach mógł mi coś podać. To też miał wkład w ten wynik. No i Wojtek się tak podkręcił, a to podróżnik, taki obieżyświat, wspinał się w Patagonii, w wielu miejscach był. Człowiek orkiestra, który stwierdzi ‚a to ja załatwię kasę, pojedziemy na Bajkał i tam wygrasz.’ No dobra, wygrać, to tak łatwo mówić. Ale okazało się, że po miesiącu załatwił kasę, pojechaliśmy tam całą bandą, do tego oczywiście jak jest jakiś dobry wynik, no to jest łatwiej. Ja pracuję, nie jestem zawodowym sportowcem. Czyli wiele godzin poświęcam na pracę, to jeszcze muszę znaleźć ten czas na trening. Ale już nie ma wtedy czasu, żeby napisać artykuł, żeby poszukać sponsorów, zrobić ofertę. A też nie mam zdjęć, bo nikt ze mną nie jeździ. I to jest takie kółko zamknięte. Wielu sportowców, myślę, że nie tylko z biegów, popada w takim problem, że jadą na zawody, ale mają rewelacyjne miejsce, natomiast później telewizja czy inne medium największe, chce cię zaprosić, ale musisz pokazać kilka fajnych zdjęć, albo jakiś filmików. I wtedy wywiady robią. jak robią wywiady, no to jesteś dobrze odbierany przez sponsorów. No ale gdzieś brakuje tego czasu dla takich sportowców, dlatego zrobienie takiego supportu, który udało mi się zrobić z grupy moich przyjaciół, z którymi się fajnie czuje, a za razem, oni mają zajawkę na góry i są specjalistami w tych dziedzinach, w których mi potrzeba, no okazało się strzałem w 10 i do tej pory, jak się da to wyjeżdżamy razem. Jak zbieram pieniądze, to dorzucam do biletu, do noclegu. Dzielimy to na wspólny wyjazd.

 

BHU: Tak, rzeczywiście rewelacyjną ekipę udało Ci się zebrać i masz rację, że to jest niezmiernie ważne, żeby planując wyzwanie nie zapomnieć o promocji. Bo jeśli pominie się ten etap, to później ciężko jest zebrać fundusze na kolejną podróż.

 

P: Dokładnie. Oczywiście mnie się marzą takie miejsca piękne, ale one są w różnych zakamarkach świata. I żeby tam pojechać to potrzeba dosyć dużych pieniędzy. Tak naprawdę to zawsze, 70% albo więcej tych kosztów na wyjazd to musimy sami zarobić żeby tam pojechać. Czasami jakiś sponsor jest, lepiej lub gorzej, ale no mam taki skład i wybieramy takie miejsca, które z jednej strony nam się bardzo podobają, ale można tam zrobić jakieś wyzwanie. I taka jest idea. A do tego, jeżeli dojdzie jakiś dobry wynik sportowy, w miejscu ładnym, które nam się podoba, ale tez jest dla mediów materiał fajny, żeby opowiedzieć o tym, no to to się wiąże. Bo media powiedzą ‚Polak wygrał jakiś najdłuższy, albo najtrudniejszy bieg’. Wiele tych określeń ja sam nie daję. Ja nie lubię określania najtrudniejszy czy najlepszy, bo tak naprawdę, to kto jest najlepszym zawodnikiem ultra w Polsce? Albo najlepszy biegacz, jak to mnie ktoś czasami przedstawia. No tak nie jest. Ja z tym walczę, natomiast nie mamy autoryzacji do każdego wpisu.

 

BHU: Po za tym nie da się, media potrzebują takich dużych haseł, żeby przyciągnąć.

 

P: Tak, to przyciąga. Dlatego ja się nie czuję jakimś mocnym biegaczem, nie czuję się nawet w jakimś ścisłym gronie z Polski najlepszy, bo jest wielu młodszych, ambitniejszych i bardziej wysportowanych niż ja. Mogę się zaliczać do jakiejś takiej szerszej grupy tych, którzy te wyniki mają. No ale jak to media, przyciągają, przedstawiają, no dla mnie to może i jest dobrze. Sponsor, ten widz, to później jest łatwiej, żeby była oglądalność. A to się przekłada, że jest łatwiej o partnerów i sponsorów.

 

BHU: Cyt.: „Był majowy, gorący dzień, godzina 17:00. I ta farba nieźle parowała. I tak maluje, maluje i czuje, że kurcze czuje, że zaczyna mnie swędzieć między nogami. Co jest grane? - myślę. Nie mogę przerwać ani skończyć, bo jestem dopiero w połowie dachu. Lina jest za bardzo napięta. Maluję dalej, ale po chwili to już mnie tak piekły, no wiesz co, że już no nie mogłem wytrzymać. Nie dość, że pochlapany, to przecież cały czas oparty o tę puszkę z farbą i o dach. I czuję, że skóra, wiadomo czego, jest tak zaatakowana, że zaraz zwariuję z bólu. Ledwo, ledwo dokończyłem i natychmiast zwiałem z tego dachu. Już mnie tak paliły, że natychmiast zeskoczyłem z włazu na poddasze i myślałem tylko o jednym. Wody, wody! A na tym poddaszu sucho. Żadnej wody nie ma. No to biegnę na dół, potem przez ambonę i chór na 1 poziomie i krzyczę „gdzie woda, gdzie woda?!” Nic z tego, nikt nie odpowiada. Nikogo nie ma. Wody tez nie. I nagle mi się skojarzyło, że przy wejściu do kościoła, tam gdzie się wierni żegnają, są przecież kropielnice z wodą święconą. Wybiegam z zakrystii, podbiegam pół przytomny z bólu, spuszczam spodnie po kolana, i zaczynam sobie rękoma chlapać wodą z tej kropielnicy na przyrodzenie, żeby spłukać tą farbę. Uff! Strasznie mi ulżyło! Podnoszę głowę i naglę widzę, że kilka pań znieruchomiało w ławkach. I w szoku wpatrują się jak stoję przy tej kropielnicy ze spodniami opuszczonymi do kolan.”

 

BHU: No właśnie. Dużo tutaj mówimy o sponsoringu, o zarabianiu. Ja chciałem się jeszcze cofnąć troszeczkę do twoich młodzieńczych lat i spytać o to jakich prac dorywczych się podejmowałeś żeby zarobić na te swoje rzeczy. Bo tak naprawdę, mieszkałeś w Częstochowie, w trudnej dzielnicy, gdzie to już był okres, że musiałeś mocno rywalizować ze swoimi rówieśnikami. O szacunek, o pozycję. Wyobrażam sobie, że nie było w tym dużych pieniędzy od strony rodziny. Musiałeś na wszystko sam zarobić. Jakich zawodów się podejmowałeś?

 

P: Tak, no my pochodzimy z rodziny takiej niezbyt zamożnej. Jeszcze wiadomo, że za czasów komunizmu to już niewiele się miało. W dużym zakładzie, fabryce moi rodzice pracowali. Czyli klasycznie było. Na wyjazdy, na sprzęt to nie było kasy w ogóle. Czasami dorzucali mi kilka groszy. Wtedy były jeszcze pociągi tanie, PKSy, to na to starczało. Jadło się byle co oczywiście, ale żeby wyjechać gdzieś tam po Polsce, no to trzeba było dorobić i to była przeróżna robota. Na początku jak była możliwość rozładowania kontenerów czy tira z jakimś cementem, klejami. Mieliśmy 12, 13 lat to się wszystko robiło. Przekopywanie rowów, prace porządkowe, no to było takie najłatwiejsze po szkole. Bo wtedy można było złapać kilka groszy. Ale później jak się te liny pojawiły, no to prace na wysokościach. Trochę lepiej płatne. Ja już w wieku 14 lat trochę chodziłem, nie miałem żadnych kursów, no bo nie stać mnie było, a później już mi było szkoda iść na kursy. No bo prawie wszystko wiedziałem. Oczywiście ‚prawie’, no bo później te braki były i doszkoliłem się w pewnym momencie.

 

BHU: Ty w ogóle jesteś samoukiem chyba?

 

P: Tak, od początków prawie we wszystkim sam do czegoś dochodziłem. Raczej nie na kursy, szkolenia. Ta kasa, tak jak mówiłem, była z prac na kościołach, na dachach, na jakiś elewacjach. Tego już było dosyć dużo. A było jeszcze malowanie szlaków turystycznych, projektowanie.

 

BHU: To było niesamowite, jak czytałem książkę, ile ty zaprojektowałeś szlaków! Sam! To nie to, że je oznaczyłeś, ty je zaprojektowałeś. Mówimy głównie o szlakach rowerowych. To jest w ogóle petarda i robisz to do dzisiaj.

 

P: Tak, teoretycznie do dzisiaj, bo w zeszłym roku było tak, że nie zdążyłem oznakować to oddałem jakąś część. Była niewielka partia, miałem wyjazdy, trzeba było w terminach się zmieścić. Dlatego nie oznakowałem.

 

BHU: Kiedyś to była dla ciebie bardziej zarobkowa praca, teraz jest to bardziej społeczna. Ile km oznaczyłeś tras rowerowych, liczyłeś to kiedyś?

 

P: Nie, nie mam czasu na te statystyki, na zapisywanie. Ale na początku, jeszcze w liceum, był kurs robiony przez klub turystyczny ‚znakarza szlaków turystycznych’. Na początku były tylko szlaki turystyczne piesze. Natomiast później był taki bum w latach ’90, żeby znakować szlaki rowerowe. Na Jurze nie było żadnych szlaków rowerowych. No i przy tym bumie, ja już znakowałem dosyć znacząco, jeżeli chodzi o % odnawiania szlaków pieszych. Czyli te doświadczenie zebrałem. W terenie byłem często. No i pojawiła się propozycja, żebym zaprojektował szlaki rowerowe. I zaczęło się od pierwszych szlaków, a finalnie, myślę, że w obszarze byłego województwa częstochowskiego, bo ten obszar mniej więcej turystycznie podchodził pod PTTK i pod szlaki. Myślę, że ponad 500, albo i więcej km nowych, zaprojektowanych było. Ale to się wiązało od zaprojektowania, po wysłanie pozwoleń, znakowanie, odnawianie co 2 - 3 lata, urządzenia…

 

BHU: Sam to robiłeś? Czy miałeś ekipę?

 

P: Nie. Było tak, że ja dobierałem kogoś kto musiał mieć doświadczenie, bo trzeba było to przyuczyć, żeby schematy, normy przestrzegać. Później to już robiłem sam. Odnawianie czy malowanie nowych szlaków, często jest tak, że w kolejnych latach to robiłem solo. Bo robię w jedną stronę w danym kolorze, później powrót. I wychodziło to fajnie.

 

BHU: Oprócz szlaków rowerowych jeszcze zajmowałeś się opieką schronisk, byłeś szefem schronisk.

 

P: Tak, to prawda. Zaczęło się już na Jurze. Byłem taki hadkowy bardziej, bo to nie było schronisko takie typowe. Natomiast to była taka chatka do celów Maćka, który mnie później ściągnął do Pasterki. Poznaliśmy się na zawodach na orientację, gdzieś tam w Polsce, w Gdańsku, bo on jest z Gdańska. Wiedział, że mam doświadczenie turystyczne, w organizacji imprez. Znaliśmy się, najpierw były liny. I zaczęło się od tego, że na zawodach Adventure Racing, pierwszych w Polsce, na Jurze, on też przebiegał, zobaczył dom do wynajęcia. Taką drewnianą, starą chatę. Gdzieś w miejscowości Podlesice, w dziczy totalnej. I on wynajął ją. Mówi, że ma biuro turystyczne, to tam jakieś obozy, coś tam. No ale przez cały rok trzeba było się opiekować. To ja z Częstochowy dojeżdżałem, opiekowałem się, przyjmowałem klientów, studentów. Taki survivalowy klimat. Mnóstwo było imprez. Od malutkich, po techno, takie, że z generatorami prądu przyjeżdżali, bo prądu nie starczało w starych instalacjach. Aż się przeraziłem ze dwa razy. Ale to był też taki zwariowany czas. Fajna miejscówka, do tego, żeby przyjechać z Częstochowy jak mieliśmy chwilę. Godzina jazdy niecała i tam impreza w dziczy. Przy okazji budowanie i takie tam…

 

BHU: A później była Pasterka?

 

P: Tak, później była Pasterka. Urodziła się nam córka, Marysia. Ja robiłem przede wszystkim na linach, pracowałem na wysokości, techniczne malowania, ale mnóstwo było w sezonie pracy przy imprezach integracyjnych, liny dla dzieciaków, dorosłych tutaj na Jurze. Szczególnie Podlesice i Olsztyn. No ale zima zawsze była słabsza. Było tak, że Maciek mi zaproponował, żebym przyjechał tutaj prowadzić schronisko. Bo on 2 wziął w dzierżawę i na Szylińcu i w Pasterce. Ja odmówiłem, mam półroczne dziecko. Ale tak zawsze mi się marzyło, bo wyobrażenie, że jak będę gdzieś w górach, w pięknym miejscu, to ja mam czas na wszystko. Te wyobrażenia oczywiście się zmieniły jak tutaj się pojawiłem. Ale gdzieś tam przy piwie, jak byłem w Gdańsku, namówił mnie i w zasadzie przyjechałem z Gdańska następnego dnia i następnego się spakowaliśmy z żoną. Przyjechałem do Pasterki, mieliśmy na rok, bo tak się umówiłem z Maćkiem, że taka będzie odskocznia. No i z tego roku wyszło 7 lat prowadzenia schroniska w Pasterce. A później było głosowanie czy wracamy na Jurę czy zostajemy, bo trochę zaczęliśmy tu korzenie zapuszczać. Imprezy, znajomi, dzieci tutaj przedszkole i szkołę zaczynały, no to stwierdziliśmy, że tutaj kończymy, no bo z dzieciakami jest trudno w Pasterce, żeby codziennie dowozić, zajęcia dodatkowe. Człowiek się staje takim trochę niewolnikiem - taksówkarzem. A w Kudowej znaleźliśmy działkę, wybudowaliśmy się.

 

BHU: Fajny dom, z fajnym widokiem.

 

P: Z jednej strony fajnie, bo taki spokój, tej zieleni trochę dookoła, blisko góry gdzie mogę pobiegać. Ale jesteśmy na dole i dzieciaki same chodzą do szkoły. Mają koleżanki, zajęcia dodatkowe. I każdy jest swobodny.

 

BHU: Cyt.: "Egzamin wyglądał tak: cały mój rok siedział dookoła sali na ławeczkach. I ty w tych białych skarpeteczkach wychodziłeś na środek. Przy kominku w rogu siedział akompaniamator. A to był taki pan starszej daty, drobniutki, z wąskiem, takim jak miał Adolf Hitler. Cisza była absolutna. Nikt się nie śmiał, same blade twarze. Każdy miał stresa, bo żeby te układy poprawnie zaliczyć trochę jednak trzeba było czuć rytm i muzykę. Ja do tego nigdy drygu nie miałem. Na dyskotece, po 3 piwach jestem w stanie wyjść i wtedy pal licho czy ktoś patrzy czy nie, ale tutaj wychodzisz na środek i nagle 20 osób + egzaminator obserwują każdy krok. No i był taki taniec. Nie pamiętam tango czy walc. Że wychodzimy w parze, tańczymy i trzeba było wygiąć tułów partnerki. A ten mój wojskowy, jak to wojskowy, sztywny, jakby kij połknął i nie chce się ugiąć. Na dodatek on był potężnie zbudowany i silny. Więc ciężko było mi go nawet prowadzić. Więc próbuję na siłę trochę go nagiąć a on się nie daje. I potem mieliśmy przemieszczać się po parkiecie, a on jak to wojskowy, w lewo i w lewo. Ilekroć go próbuję podprowadzić w inną stronę, bo mi się wydawało, że trzeba inaczej. To on znowu w lewo. No to ja go znowu przeciągam w prawo. I tak się siłujemy i siłujemy. Aż ta muzyka poszła w diabły. Cały rytm prysł. Taniec się kończy, a my zatrzymaliśmy się na środku sali i dalej się siłujemy.”

 

BHU: Dużo mówimy o tym, że ty zbierałeś zespoły, brałeś udział w jakiś zespołach. Chciałem z tobą porozmawiać o tym jaką rolę pełniłeś w tych zespołach. Czy to był lider czy raczej dopasowywałeś się do kogoś czy raczej starałeś się stworzyć takie zespoły, które idealnie razem współgrały. Chociaż z praktyki wiem, że to nie jest możliwe, żeby panowała totalna demokracja w zespole, nawet 4 osobowy. Powiedz jakim jesteś liderem i czy zawsze jesteś liderem w zespołach, które budujesz?

 

P: Nie zawsze było tak, że ja byłem tym kapitanem najważniejszym. Wiadomo, że jak się dołączasz do jakiegoś zespołu, który był mocny i on cię wchłania, to to nie stajesz się tam szefem od razu. I tak też było przy rajdach, że ja w kolejnych latach „awansowałem” do tych lepszych teamów, najlepszych w Polsce, bo miałem propozycje, żeby przejść do nich. No to tam byli inni liderzy. Ja myślę, że we mnie raczej jest typ takiej osoby dominującej. Myślę, że nawet tutaj po znajomych, którzy w Pasterce gdzieś ze mną pracowali, ja byłem kierownikiem, miałem oczywiście Maćka, który był moim przełożonym, no bo on jest głównym dzierżawcą. Natomiast później jak robiliśmy zawody, to też wynikało, z tego, że tu dyskutujemy demokratycznie, ale tak by było lepiej, ja to widzę. Czyli zawsze gdzieś to moje zdanie próbowałem przemycić. No tak jest do tej pory. Jak organizuję zawody, to wiadomo, jestem dyrektorem, to jestem tą osobą, która dominuje. Uczę się, że trzeba tak naprawdę dać innym szansę, żeby kierowali danymi działkami i nawet jeżeli robią błędy, to zaufać im. I to jest kolejna nauka. Chociaż, jest ciężko, bo ja widzę tutaj błąd, tu widzę inaczej tą wizję. Ja doradzam wtedy, ale ok, daję tą swobodę i myślę, że to jest chyba jedyna szansa na to, żeby dobrać fajny skład. Bo uważam, że bez dobrego składu przy jakiejkolwiek organizacji, bez zaufania wzajemnego, to ci ludzie nas opuszczą. Bo nie widzą w nas osoby, która sama to może pociągnąć.

 

BHU: Czyli masz w sobie troszeczkę takiego control freaka, ale z drugiej strony walczysz z nim cały czas. I próbujesz oddelegowywać i darzyć zaufaniem najbliższe osoby.

 

P: Dokładnie. Ja myślę, że ja widzę u siebie mnóstwo wad. Myślę, że to jest tak, że wiele osób nie dostrzega tych wad i wydaje im się, że zawsze podąża dobrze i tak ma być i koniec. Natomiast ja widzę te wady, z którymi próbuję walczyć. No nie zawsze się to udaje, ale widzę to oddanie tej działki zaufanie. Później, żeby, jak się uda być bardziej wylewnym, więcej chwalić, niż mówić o błędach. Natomiast ja mam tą wadę, że wytknę te błędy. Ale tego chwalenia to już nie, bo to już takie naturalne, oczywiste. To jest kolejna wada, z którą próbuję walczyć. Wada, z tym, żeby więcej czasu poświęcać rodzinie. Że jak już jesteśmy razem w domu, to bądźmy razem jak mamy ten czas wolny, a nie tylko obok siebie. Bo myślę, że wiele osób ma z tym problem, bo mówią „a jak ty wyjeżdżasz z domu, to nie ma ciebie w domu tyle czasu, jak rodzina wytrzymuje?” A tu myślę, że jest kwestia taka: ja tak dużo nie wyjeżdżam. Ale staram się i uczę żeby, jak jestem w domu, to żeby poświecić ten czas rodzinie. Być z rodziną, nie obok rodziny. Bo myślę, że wiele osób w korporacjach ma dzieciaki, rodziny. Wychodzą o 7 rano, kończą o 20:00, w zasadzie widzą się godzinę i jeszcze położy się, chce sobie pograć, czy pooglądać w spokoju TV. I oni nie rozmawiają. I tak naprawdę nigdzie nie wyjeżdżają, ale oni nie są ze sobą związani. Dlatego to wiem, że chcę o to walczyć, o ten czas. Często mi się nie udaje, z braku czasu zawodowego. No życie nas goni coraz mocniej, ale to jest kolejna wada, z którą staram się walczyć.

BHU: Ile twoje dzieci mają teraz lat?

 

P: 9, 11 lat. To jest świetny czas. Ja wiem, że tego czasu za mało im poświęcam. Ale wiem, że jeżeli teraz nie poświęcę, jeszcze przez 2, 3 lata, to później już będzie za późno. To na resztę życia oni mnie tak naprawdę odsuną, bo nie będziemy tak związani emocjonalnie, jak np. Moja żona z dzieciakami. Ja to dostrzegam, bo jak coś się dzieje, to przytulak najpierw do mamy, później do taty. Ale widzę, że czasami chcą ze mną gdzieś wyjeżdżać, co mnie cieszy.

 

BHU: Tak, jeszcze kilka lat się musisz na tych dzieciach skupić, a potem i tak już znajdą swoje życie. I wrócą dopiero do ciebie jak będą miały własne dzieci.

 

P: Myślę, że tak. Wydaje mi się teraz najpiękniejszy czas. To przynajmniej moje zdanie. Oczywiście każdy rodzic mówi, że każdy etap jest najpiękniejszy. Ja mam zdanie i moja żona też, że w zasadzie teraz, jak się taka pełna interakcja zaczęła, możemy sobie przedyskutować, gdzieś pojechać. A jeszcze chcą z nami to robić, to jest dla mnie najfajniejsze.

 

BHU: Ile miesięcy teraz spędzasz po za domem w roku?

 

P: Na same takie dłuższe wyjazdy, to nie jest jakoś wyjątkowo długi czas. Bo ja z reguły jadę na 2, 3 wyjazdy, od 2 tyg. Do miesiąca. W zeszłym roku byłem powiedzmy 2 - 2,5 miesiąca na takich dłuższych wyjazdach po za domem. Trochę mnie praca goni. Takie wyjazdy na 2, 3, 4 dni, do tygodnia, no ale jestem gdzieś w obszarze takiego poczucia, że to nie jest wyjazd. Nie jest jakoś tak wyjątkowo. Kiedyś jeździłem 8 na 12 mcy. Tak liczyłem.

 

BHU: W jakim to było okresie?

 

P: Tuż przed ślubem z moją żoną. Dokładnie rok przed tym jak zaczęliśmy się spotykać, to ja jeździłem tak dużo. Wyprawy, rajdy. Tak sobie podsumowałem jeden rok, no to wyszło 8 na 12 mcy.

 

BHU: Twoja żona musi być niezmiernie cierpliwa. Rzeczywiście.

 

P: Jest, myślę, że jest jej dobrze. Jest nam czasami dobrze jak nie widzimy się. Oczywiście teraz są takie czasy, że telefonicznie to możemy się z każdego miejsca na świecie kontaktować. To nie jest problem. I codziennie o tym życiu osobistym to rozmawiamy. Ale myślę, że jak nie widzimy się przez jakiś czas i przyjeżdżamy to jesteśmy już stęsknieni, bo dostrzegamy, że brakuje nam, czy dzieci czy właśnie żony i myślę, że to jest zdrowe.

 

BHU: Czy rodzina czasem jeździ z tobą?

 

P: Tak. Jak się udaje tak zorganizować wyjazd, że mogą mnie supportować, możemy coś zwiedzić, to jak najbardziej. I byli na takich wyjazdach w Alpach na zawodach. Cieszyli się bo supportowali, jeszcze udało mi się jedne zawody wygrać. No to w ogóle! To jest tak jak support. Że jak jest jeszcze wynik, to oni pomagają, to czują się też częścią tego sukcesu i tego wyniku. To ich nakręca. A jak jest to fajne miejsce, to podobnie jak z supportem - cieszą się. Jak tylko można to pogodzić z pracą mojej żony czy z nauką dzieciaków to jakoś to wkomponowuje.

 

BHU: Powiedz Piotr, bo dużo mówisz o tym, że pracujesz. Praca to, praca tam to. Jak wygląda twoja praca teraz?

 

P: Teraz to tak naprawdę takie 3 działki bym wyróżnił główne. 3 etaciki. [śmiech] To jest: organizacja zawodów. Robię 4 imprezy, ale te 4 imprezy urosły już w zasadzie mocno. Szczególnie Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, ale już go goni, od przyszłego roku Sztafeta Górska, bo już będzie 5 tras w 2 dni. A to generuje, przy 4 imprezach szukanie sponsorów, aktualizacja strony, dogrywanie wolontariuszy, pozwolenia. To już w zasadzie kończymy w lipcu, a w styczniu mamy pierwszą to we wrześniu już są prace związane ze spotkaniami w gminach, ze sponsorami itd.

 

BHU: Czyli w zasadzie praca cały rok.

 

P: Tak. Ostatnio musiałem zatrudnić osobę na cały etat do fundacji przy organizacji tych zawodów, no bo nie byliśmy w stanie funkcjonować, no bo teraz dziennie jest około kilkunastu emaili, zapytań, wpłat, które trzeba zrobić na bieżąco. Teraz ludzie jak wpłacają jednego dnia, to wieczorem chcieliby się zobaczyć już na liście. A jeszcze przelewy bankowe wiadomo jak chodzą. Dzień lub dwa. Ale taki jest standard przyjęty w Polsce. Do tego dochodzą pozwolenia. Ja w zasadzie się skupiam na tym, żeby wszystko koordynować, jeździć po sponsorach, dogrywać ludzi. Bo sztab organizacyjny już na same zawody, to jest od 50 do 200 osób. To są wolontariusze, organizatorzy, firmy. A trzeba co roku na każdą imprezę znaleźć ludzi, którzy będą szefować, wolontariuszować, ale dla nich trzeba też trochę świadczeń, dograć szczegóły. Jest to duża praca i to jest cała jedna działka. Natomiast jest jeszcze działka - liny. Od czasu do czasu robię liny na Jurze, robię na Szczelińcu jakiś most linowy dla dzieciaków. Bardziej na zasadzie od czasu do czasu, nawet mi pomagają instruktorzy, bo biorę te zlecenia jako firma, i czasami ktoś mi to robi z zaufanych ludzi, a czasami ja to robię. Czyli to jest kolejna działka, tylko ona jest okresowa i zmienna. I jeszcze jakieś treningi. Mam kilkanaście osób, które prowadzę i trenuję. Spotkaliśmy się tu dzisiaj po 3 dniowym weekendzie, bo raz w roku staram się zrobić dla tych, których prowadzę i rozpisuję co tydzień im jakieś propozycje treningów. To mieliśmy taki zjazd, żeby sobie o przyszłorocznym kalendarzu pogadać, bo to jest taki czas, gdzie zaczynamy już trenować.

 

BHU: To spotkanie oczywiście zakończone huczną imprezą jak widzę.

 

P: Nie, nie, to było tak, że weekend podczas tego spotkania, możemy się napić piwa, ale raczej jesteśmy po to, żeby sobie pogadać o wszystkich sprawach związanych z treningami i wyjść nawet na 2 treningi. Byliśmy na wyciecze biegowej po Czeskiej stronie Gór Stołowych. A ta impreza, która tutaj była, to była taka w przerwie, bo jak mówiłem, pracowałem 7 lat w Pasterce, jesteśmy w obiekcie, który należy do tej grupy Pasterkowiczów, no i był cały weekend rozgrywany taki absolutny koniec lata. Czyli taka impreza, koncerty, spotkania, jakieś różne trunki. No i ja przyjechałem wczoraj wieczorem po naszych rozmowach o 9:00 no i zabalowałem trochę. [śmiech] Do oczywiście późnych godzin. Ostatni koncert skończył się o 4 nad ranem.

 

BHU: Cyt.: „Faktem jest, że cała moja górska przygoda zaczęła się od jaskiń. I czasem się zastanawiam Ale to jest chyba tak, że całe życie szukam nowych wyzwań i przygód, i nigdy nie chciałem skupić się na jednej rzeczy. Tyle, że zawsze był jeden, wspólny mianownik - góry, jaskinie, marsze, wspinaczka. Potem powrót do jaskiń, rajdy, biegi. Teraz trochę mnie ciągnie żeby połączyć bieganie z szybkim wchodzeniem po górach i zdobywaniem kolejnych szczytów. To wszystko się ze sobą łączy. Bo żeby się dostać, albo zjechać do jaskini, trzeba podejść i się wspinać. Nawigacja i bieganie z rajdami i skyrunningiem. Himalaiści w ostatnich latach przywiązują znacznie większą wagę do wytrenowania kondycyjnego i dla nich najlepszym treningiem stały się biegi po górach. Więc wielu z nich startuje nawet wzwodach. Niektórzy mają taką zajawkę, że robią to regularnie."

 

BHU: To poczułeś jak Piotr Tomala z Polskiego Himalaizmu Zimowego zaproponował wzięcie udziału w teamie, który mógłby wejść na K2 zimą? To ogromne wyróżnienie.

 

P: To nie jest jeszcze takimi team, który będzie wchodził na K2. To jest oczywiście cały program, który ma za zadanie złapać ludzi, złapać doświadczenie tych ludzi, żeby było z kogo wybierać do tego najtrudniejszego celu, czyli K2 zimą. Ale tak naprawdę celem też tego programu jest szkolenie i podnoszenie poziomu himalaizmu, wspinaczki w Polsce. Ja mam kontakt z wieloma ludźmi właśnie z tego świadka wysokogórskiego, wspinaczkowego. No bo te festiwale górskie, które my tu organizujemy, czy ja pomagałem Maćkowi, a później ja byłem jako prelegent na wielu festiwalach w kraju. Z innymi prelegentami często się spotykaliśmy. Ten wątek wspinaczkowy ja też miałem, kilka epizodów, kilka lat. Dlatego nie jest mi obcy. Trochę mnie ciągnęło kiedyś i teraz też mnie ciągnie w góry wysokie. Żeby jeszcze popróbować jakie mam kondycje, szybkie wejścia, no i tak, że zaczęli dostrzegać to Ci najwięksi, którzy gdzieś tam jeżdżą, że to bieganie po górach, jestem dobrym materiałem na to, żeby się poruszać. Jeszcze jak dowiedzieli się, że miałem te podstawy i mam cały czas linowe, No to jest łatwiej takiej osobie. Bo trochę himalaizm i alpinizm zmierza do tego, że szybkie wejścia, ale to musisz trenować naprawdę przez cały rok. No masz szanse na jakieś fajne szczyty, wyniki. No i jak od kilku lat już się przymierzałem do tego, że jak skończę biegać, „a jeszcze rok pobiegam”, to zacznę iść w kierunku gór wysokich. No a Piotrek mnie trochę wyprzedził. Może dlatego, że rozmawiałem czasami z Piotrkiem Pustelnikiem, bo mamy jakieś wspólne plany. Nawet tu z resztą był dzisiaj w nocy i balowaliśmy razem. I już coś mi mówił, że pojawiło się coś ciekawego, ale to pogadamy nie na imprezie tylko w tym tygodniu. I myślę, że jak oni dyskutowali, to gdzieś tam padło moje nazwisko, Piotrek zadzwonił, byłem oczywiście z jednej strony bardzo zadowolony, z drugiej mi to trochę nie pasowało, bo jeszcze miałem jakieś plany, projekty związane z innymi rzeczami, ale udało się to dograć. Pierwszy wyjazd był no i za tydzień jadę na obóz zimowy, wspinaczkowy, szkoleniowy w Tatry całą grupą Polskiego Himalaizmu Zimowego i kadry młodzieżowej Polskiego Związku Alpinizmu.

 

BHU: Czyli rozumiem, że na razie to jest na takim etapie mierzenia się, patrzenia kto, jak pasuje w zespole?

 

P: Tak, to są nowe twarze. Część jest osób młodszych, ale takie, które mają świetne wyniki we wspinaczce czy sportowej czy na niższych ścianach zimą, ale się nigdy nie sprawdzili gdzieś wysoko. Trzeba przetestować, pojechać na kilka wypraw gdzieś w góry wyższe. Dograć się mentalnie. Bo wyprawa ma, jak się jedzie na miesiąc-półtora w góry, jedyną rację bytu jeżeli nie będzie zgrzytów za dużych. No bo tam jesteśmy narażeniu na kłótnie. Dlatego to musi być fajnie grany skład, to że możemy na sobie polegać i odpowiednie umiejętności.

 

BHU: A byliście już na Lhotse, na wyprawie, która została przerwana przez pogodę.

 

P: To duża oczywiście wyprawa, bo było nas 11 osób. Plany były takie, żeby się zmierzyć z 8500 m n.p.m. Bardzo wysoko. W zasadzie 9 osób z 11 nie było na ośmiotysięczniku. Czyli to było wyzwanie dla nas. Może nie techniczne jakoś wyjątkowo, bo mieliśmy klasyczną drogą wchodzić. Natomiast wysokość rozdaje tam karty. Siedzieliśmy tam blisko miesiąc pod tym Everestem, bo to jest to samo miejsce. Od 3 obozu idzie się w lewo na Everest, a w prawo na Lhotse. No ale nam, ani 2 innym wyprawom, które były i Kiliana Jorneta i Jędrka Bargiela. Też działali z nami, ale nie udało się. Problemem było pogoda, globalne ocieplenie. Tam też zajrzało już, i strefa zamarzania opadów była powyżej 6000 m. Czyli icefall, który jest bardzo specyficznym miejscem. Zamiast przykryć trochę śnieg w tej szczelinie, to jeszcze pootwierał je deszcz. Do tego się te seraki zaczęły wyginać. To był główny powód. Ale myślę, że tam też powód był taki, że ci Szerpowie, którzy muszą otworzyć, zaporęczować drabinami ten icefall. Tak jest przyjęte. Nawet ten alpinista nie może tego zrobić, bo oni by zlinczowali. Tam chodzi o kasę. To jest tak przyjęte, że pierwszy odcinek oni poręczują, dbają o niego i trzeba po prostu zapłacić za korzystanie. To nie są małe pieniądze. Ale się tak dzieli na wszystkich, którzy mają permid. I tak jest ustalone od iluś lat. No i nikt już się nie nastawia ze sprzętem, z przewożeniem drabim, żeby każdy sobie rzepkę skrobał na tym pierwszym etapie. To są drzwi do działalności wyżej.

 

BHU: Do ilu metrów Nepalczycy tam poręczują? Do jakiej wysokości?

 

P: Latem tak naprawdę do szczytu poręczują, bo mają klientów indywidualnych. Czyli się idzie na tych jomarach […]

 

BHU: Dlatego są kolejki na Everest.

 

P: To jest trochę inny sposób, no bo wejście na szczyt ośmiotysięczny można potraktować sportowo albo komercyjnie. Komercyjnie to jest tak, że idzie się z tlenem, ma się hapsa, Szerpa, który do szczytu się Tobą opiekuje. Podawany jest tlen, obniża się tak naprawdę realną tą wysokość odczuwania. No i to jest takie trochę prowadzenie za rączkę. 

Drugi sposób, to jest sportowy, że samemu się się zakłada liny, poręczuje. Specyfiką jest akurat Lhotse. Mieliśmy działać w trybie sportowym, ale nie to zaporęczowanie do obozu 2, bo tak jest przyjęte, miało być. Ci Szerpowie się tam nie pojawiali, później się pojawili później. Okazało, że to indywidualni byli, wynajęci przez jeszcze jedną agencję, która tam miała działać z komercyjnymi. Po prostu myślę, że tam poszło też o kasę, bo chcieli przegrać tak, że nie biorą klasycznych 8 czy 10 ice doctorów, tylko wezmą 2, jeszcze ich wykorzystają, zapłacą połowę. Oczywiście od nas skasowałaby ta agencja wszystko i od Jędrka inna agencja. Tylko by się Ci szefowie agencji podzielili. Myślę, że tam zwyciężyła trochę chciwość, a do tego te warunki pogodowe były trudne. To trzeba przyznać. Natomiast nie były takie, żebyśmy się tam nie odważyli przejść. Ale była taka sytuacja, że taki serak wielki, który był wielkości 2 wieżowców. Setki, tysięcy ton były nad tym przejściem icefallow jakieś 500 m. Czyli jakby to spadło, bo on był już odstrzelony pod kątem takim dosyć znacznym, no to by zmiażdżyło wszystkich, którzy byli tam na całej długości. I ci Amerykanie z tej agencji, którzy mieli wynajmować tych Szerpów, no to stwierdzili, że jest to dla nich za duże ryzyko. Po 3 dniach wylecieliśmy śmigłowcami. No a ci Szerpowie po prostu się zwinęli z nimi. I doszło do tego, że dalej nie zaporęczowali nas.

 

BHU: Czyli zostaliście sami.

 

P: Zostaliśmy sami bez sprzętu, bez możliwości poręczowania. I zostaliśmy z datą 23.09, bo to wszystko się opóźniało, nie wiadomo dlaczego. No i była jedyna decyzja, słuszna, żeby po prostu wyjechać. Bo mieliśmy jeszcze być tam 2 tygodnie. A nie mieliśmy aklimatyzacji w wyższej niż 6000. Tam byliśmy na innym szczycie, aklimatyzacyjnie, spaliśmy tam, ale to na 8500 m to jest za mało znacznie.

 

BHU: Cyt.: „Od kilku lat nie ukrywałem, że wyprawy w góry wyższe coraz bardziej mnie pociągają, ale spokojnie się do tego przymierzałem. Chciałem najpierw wejść na 7000 m, potem na niski 8000 m i zrobić to na sportowo. Gdyby wszystko było OK, bo przecież nie wiadomo jak mój organizm sprawdzi się w największych szczytach. To pomyślałbym o kolejnych wejściach. To byłyby wejścia szybkie. Zdobywanie szczytów w stylu alpejskim i szybkie zejście, właściwie zbiegnięcie. Bez tej mozolnej wspinaczki, z omijaniem obozów. Trochę jak to robi Kilian Jornet, trochę jak Jędrek Bargiel. Tylko bez jeżdżenia na nartach. Taki miałem pomysł. Ale jeszcze nie zdążyłem sprawdzić, jak zareaguje organizm. Propozycja Piotra Tomali była więc bardzo kusząca. To wyzwanie i przygoda.”

 

BHU: Chciałbyś pójść na wyprawę na K2? Trochę strach.

 

P: Oczywiście każdy kto się interesuje górami chciałby. Ale na chwilę obecną, myślę, że brakuje mi jeszcze sprawdzenia siebie i umiejętności technicznych na wysokości, żeby podjąć to wyzwanie zimą. Ośmiotysięcznik zimą jeszcze nie jest zdobyty. Tam trzeba bardzo szybko działać, być sprawnym technicznie i pewnym siebie. No i trzeba być szybkim, żeby od obozu 4 (7600 m.) zaatakować szczyt już beż żadnych poręczy i zejść. A to jest trudny teren.

 

BHU: No tak, może na tej wysokości brakuje Ci doświadczenia, ale jednak twoje doświadczenia związane z Elbrusem i z Pikiem Lenina, generalnie z aklimatyzacją masz spore.

 

P: Tak, to są góry takie pośrednie do gór najwyższych. Tam się czułem dobrze. Potrafiłem szybko się poruszać. Jest to dobry wskaźnik. Natomiast nadal może być tak, że nagle się pojawię na 8000 i będzie mnie odcinać. I to tak drastycznie. Dlatego to jeszcze niewiele, tak w 100% daje taką pewność.

 

BHU: Tak, ale tak jak piszesz w książce, popełniłeś tam kilka błędów w Tadżykistanie. To też jest ważne. To ci daje dużą wiedzę nt. Tego jak ty się czujesz w danych warunkach.

 

P: Aklimatyzacja zawsze podąża głównym schematem. Każdy indywidualnie może lepiej przystosowywać się. No i każdy taki kolejny wyjazd uczy. Ja na tych pośrednich wysokościach już się nauczyłem, że to muszę podejść tak a nie inaczej, żeby było optymalnie.

 

BHU: No właśnie. Ty jesteś bardzo skromny i rozważny, ale myślę, że wszyscy słuchacze wierzą w ciebie w 100%. Wspomniałeś Piotra Pustelnika. Ja wiem z różnych lektur, że macie plany wyprawy na Antarktydę i wiem, że zbieracie środki na to. Na jakim etapie jest ta wyprawa?

 

P: Dzisiaj w nocy Piotrek mi powiedział, że coś się tam ruszyło. Może się ruszył temat zebrania środków, bo plan jest taki, żeby zrobić biegun południowy, ale nową drogą, którą jeszcze nikt nie robił. I zrobić to po raz pierwszy przez góry. Trochę zapewne będzie szczelin, trochę będzie innego rodzaju problemów. No bo idziemy z saniami, które będą około 80 kg ważyć. No a na płaskim to jest dosyć prosta sprawa. Natomiast na podejściach, a później na zjazdach to już te 80 kg potrafi pociągnąć. Dlatego to jest takie wyzwanie, no i od 2 lat ponad myślimy o tym biegu. Piotrek mi to zaproponował przy okazji rozmów podczas Festiwalu Górskiego. Na początku chciał sam, jakieś wyjazdy miał. Poźniej zaproponował i chcemy we 2 spróbować.

 

BHU: To jest chyba niesamowicie kosztowna wyprawa, prawda? I dostanie się na Antarktydę i ewentualne zwiezienie was w przypadku niepowodzenia. To są ogromne pieniądze.

 

P: I to jest największy koszt. Tak naprawdę na biegunie południowym jest jedna firma, która obsługuje to. Jest monopolistą i te ceny dyktuje, a musi też zarobić. Tam w zasadzie 80% kosztów wyprawy to jest kwota, którą my musimy wpłacić tym ludziom i tam nie ma żadnej negocjacji. I to jest kwota rzędu 350 - 400 tys. zł., którą musimy wpłacić. Plus ze 100 tys. To wyjdzie jeszcze sprzęt, przeloty do Chile. Dlatego myślę, że ten finans powoduje, że do tej pory niewielu było ludzi, którzy zdecydowali się na takie wyzwanie.

 

BHU: No ciekawe co ci Piotr powie w przyszłym tygodniu. Jesteście już po swojej pierwszej, testowej wyprawie na Spitsbergen. I powiedz mi, to był twój pierwszy raz na nartach z pulkami?

 

P: To w zasadzie nie były pulki tylko coś pośredniego pomiędzy pulkami a saniami. Ale podobna zasada. Na nartach biegowych oczywiście wielokrotnie byłem. Na tych rajdach przygodowych gdzieś tam się człowiek szlajał. Nawet na nartach cross country, no bo to są najbardziej optymalne, że są wąskie, ale z drugiej strony możemy tam jeszcze foki założyć. Buty specjalne, takie do nart biegowych, ale ocieplane na Biegun. Trochę testowaliśmy sprzęt, siebie. 11 dni szliśmy. 5-6 w jedną stronę na szczyt, no i z powrotem też tyle szliśmy. No fajnie, bo po wyjściu z zatok, no to morze śniegu się ukazało. Ale Spitsbergen jest świetny, no tam są jednak skały, są góry i nie da się nudzić. Cały czas jest góra - dół, góra - dół. A trochę nam na tym zależało, że oprócz tych temperatur, rozbijania namiotu, nauki ciągnięcia, zjazdów, no to jeszcze trochę walka na zjazdach z tymi pulkami.

 

BHU: Właśnie. Jak sobie radziliście na zjazdach? Zdejmowaliście narty, zakładaliście raki?

 

P: Nie, w zasadzie na fokach zjeżdżaliśmy, a tym się trochę hamuje. A pulki staraliśmy się bokiem trzymać na sznurku i tak kierować żeby nam nie wjeżdżały przed narty. No jest to trochę sztuka. Trzeba trochę porzeźbić. Było różnie. Mnie się dobrze tym sterowało, Piotrek miał trochę zabawy, bo jak minimalnie ktoś się nie czuje komfortowo, sanie mu wjeżdżają na nartę, albo źle złapie, no to jest problem i czasami te sanie nas wyprzedzają i potrafią pociągnąć zdrowo.

 

BHU: Jak byś w ogóle porównał taki rodzaj aktywności polarnej z biegami ultra? Czy to w ogóle można w jakiś sposób porównać, bo to chyba jest kompletnie innego rodzaju aktywność.

 

P: Inna. No po za tym mianownikiem gór i zimy, wytrzymałości. No bo tam codziennie ileś tam godzin trzeba iść. Natomiast intensywność jest niska. Dlatego ja się jakoś super nie zmęczyłem. ale też byliśmy 12 dni, te przestoje były dosyć krótkie. Tempo było dostosowane do najsłabszego ogniwa. Bo to jest trochę jak w rajdach. Nie możesz, jak masz nawet więcej siły, gdzieś pognać. A szczególnie na Spitsbergenie nie mogłem sobie nawet dorobić wieczornego treningu i to mnie bolało. No bo tam są niedźwiedzie polarne, nie miałem strzelby, którą my mieliśmy sztucer, ale tylko przewodnik. Bo my byliśmy w 6 osób i 1 osoba miała uprawnienia na strzelanie, ale tylko hukowe.

 

BHU: A jak rozbijaliście obóz, to stawialiście jakieś zabezpieczenia przeciw misiom?

 

P: Tak. Jak byliśmy nisko, nie mogliśmy tych zabezpieczeń zamontować, to mieliśmy dyżury po półtorej godziny. 6 osób, no i cała nocka gdzieś schodziła. A że to białe noce, ciemno się nie robiło, to na horyzoncie mieliśmy dosyć dużo widoku. Każdy z nas miał startera, a budził tego przewodnika, który miał flintę. Później już, żeby się wyspać w pełni to ten gajd nasz zakładał takie żyłki i w 4 rogach montował hukowe race, które jak by się żyłkę przerwało, to miało za zadanie obudzić nas i przestraszyć misia.

 

BHU: Jak się w ogóle czujesz w takiej aurze polarnej?

 

P: Fajnie, to jest dla mnie wyzwanie, to jest coś co poznaję. Ja myślę, że nie jestem na chwilę obecną takim zaawansowanym polarnikiem, którego życie będzie się kręcić tylko i wyłącznie na zimnym, na biegunach.

 

BHU: No tak, ciebie ciągnie we wszystkie strony.

 

P: We wszystkie. Dlatego ja traktuję tą wyprawę jako coś nowego. Fajna przygoda, wyzwanie. Ale nie jako mój główny cel działalności.

 

BHU: No jako główny cel to nie, ale na pewno przed wspinaczką w góry wysokie, przyda się takie doświadczenie, gdzie spędzasz całe dnie na mrozie, przy porywistym wietrze, musisz w tych ciężkich warunkach rozbić namiot, stopić śnieg na wodę. To wszystko jest inne.

 

P: Tak, inne. Dbanie o siebie, pewne zasady, które wydają się proste w ciepłym. Zagotowanie wody, zupy, jedzenie, toaleta. Tam przy bardzo silnym wietrze i mrozie urastają do rangi problemu dużego. To trzeba sobie przemyśleć i później to doświadczenie się jednak łapie, żeby odmrożeń nie złapać.

 

BHU: Piotr, to co dalej? Masz jakieś plany teraz bliskie? Wiem, że powstał projekt Sahara Run - 100 mil przez Saharę i zbieracie środki. Co to jest za pomysł?

 

P: To jest pomysł całkiem innej grupy, firmy, która tam jeździ na samochodach i ma klientów. Robią przejazdy pustynne po bardzo trudnym terenie technicznym tej części Sahary, a pojawił mi się pomysł, że może by tam porównać czy ten biegacz jest szybszy od takiego samochodu, czy da radę w ogóle. To ma być koniec marca. Mamy być przy takim supporcie 3 samochodowego konwoju, który będzie walczył, bo tam naprawdę 30 km samochodem to się robi 6 godzin. Bo się odkopuje cały czas, przejeżdża, pomaga. To nie jest takie hop siup. Dlatego my będziemy biec po takim sypkim terenie. No i chcą to sprawdzić. Taki trochę test. Przynajmniej sami sprawdzali i mówili, że w takich warunkach trudnych, to jeszcze nikt nie próbował biec. Dlatego to jest takie wyzwanie. Jest nas 3 osób, które biegają ultra. Jedna dziewczyna, która trochę w skyrunning wpuściła się i jeden gość, który startuje mocno, ale w Runmageddonach. Czyli w tych biegach przeszkodowych. To będzie taka piątka nas. Musimy oczywiście dbać o siebie, no bo będziemy musieli w kupie biec. Samochód ma nas supportować, ale na pewno bieg ma być od rana do wieczora, bo nocą się nie wolno poruszać. To ze względów bezpieczeństwa chyba, przewodnicy określili takie zasady. Ja myślę, że to będzie fajna przygoda. Tak do tego podchodzę. Trochę trzeba potrenować, ale nie wydaje mi się, żeby to dla nas było jakieś skrajne, jakiś wyczyn. Ja pamiętam z czasów rajdów, że biegałem po pustyni, to było znacznie trudniejsze. Wiadomo, że to będzie tempo poruszania się i temperatura to będą przeszkadzać. No ale zobaczymy. Tak jak mówię, jesteśmy w grupie, fajna przygoda. To będzie mój 1 wyjazd w przyszłym roku. A później jeszcze szukam. Mam zaplanowane bardziej miesiące, których bym chciał coś zrobić. No i jest tych miejsc na świecie dużo. Zależy też od finansów, ile uda mi się zabrać, zarobić z budżetu domowego. Tak naprawdę sponsorów nie mam żadnych, może się ktoś pojawi. Ja jestem osobą, która też jakieś ma wyniki. Jeżdżę na zawody, jestem zapraszany. Często jest tak, że organizator takiego zawodnika chce, bo ma reklamę przez moje fora. Bo mam kilka osób, które gdzieś tam pooglądają na ten Facebook. No i dają z reguły wpisowe, hotel czasami. Na przeloty i inne wydatki, to trzeba sobie poradzić. W maju chciałbym coś zrobić, później ew. W sierpniu. Ale być może na wiosnę będzie wiadomo czy wyprawa na Broad Peak rusza we wrześniu czy w czerwcu. Jeżeli w czerwcu, to jest problem u mnie z organizacją 2 imprez. Raczej nie zostawię tego. A na wrzesień chętnie bym się pisał, jeżeli zostanę wciągnięty do składu. Wiesz, na razie się deklaruje, chce się trochę podszkolić. No a koniec roku to zobaczymy. Myślę, że taka wyprawa na Broad Peak, no to znów 1,5 miesiąca. To już raczej będę kończył tak naprawdę wyjeżdżanie w przyszłym roku. No bo umiar trzeba mieć w domu.

 

BHU: A nie boisz się trochę tych wysokich gór?

 

P: Boję się trochę. I to muszę przyznać. Myślę, że biegi, rajdy… W rajdach trochę więcej było zagrożeń. Ale biegi są dla mnie 100% pewne. Jeszcze mamy takie zabezpieczenia od organizatora, medycy. To jest pełna kontrola. Natomiast w górach wysokich tych zagrożeń, na które my nie mamy wpływu jest dużo. Lawiny, kamień. To są rzeczy, w których trochę możemy oceniać sytuację. Ale w niektórych przypadkach po prostu to jest pech albo nie. Dlatego boję się, bo szczególnie lubię życie. To jest pierwsza rzecz. Ale myślę też o dzieciakach. Bo są w wieku takim, że potrzebują ojca i te 10 lat jest takie, że warto by było być i wspomagać ich. Ale z drugiej strony, jak za 10 lat bym chciał podziałać w tej sposób, to już będę zbyt stary. Dlatego tu jest konflikt tych tematów. Staram się to zagrożenie minimalizować. Jestem raczej z tych osób, które w danym momencie zawróci. Nawet jak by to było blisko szczytu. Niż jak się przegnie tą granicę.

 

BHU: Życzę ci tego, jak będziesz w takiej konkretnej sytuacji, żebyś rzeczywiście odpuścił.

 

P: Ja podchodzę do tego, że każdy z himalaistów, wspinaczy to są ludzie, którzy kochają życie. I to podkreślają wielokrotnie, że nie jadą się zabić, nie jadą przekraczać jakiś granic, których nie powinno się przekraczać. Jest to pasja, a tak naprawdę zginąć można wszędzie. Jeżeli będziemy się hamować do kadej rzeczy, która przysparza jakieś zagrożenie, no to w zasadzie nie będzie rozwoju. Bo nawet biegi górskie, narciarstwo może spowodować, że jednak jest to ryzyko. A myślę, że bez tego nie będzie rozwoju, nie będzie radości. Człowiek ma taką naturę, że żeby być szczęśliwym, musi mieć cel.

 

BHU: I ty w szczególności masz taką naturę.

 

P: Tak. Ja bez jakiegoś celu na horyzoncie czuje się tak nie do końca spełniony.

 

BHU: Dziękuję ci serdecznie za rozmowę.

 

P: Dziękuję bardzo.

 

BHU: Trzymaj się, hej!

 

BHU: Cyt.: Mówi Gosia Hercog: „Czy Piotrowi kiedyś powiedziałam „nie”? Jeden raz. Bo ja wszystko rozumiem. Zawody, rajdy i inne wyprawy. Ale kiedyś z ekipą uknuli, że wybiorą się na męski wypad towarzyski do Gruzji. O nie. - powiedziałam. Gruzja jest moja! Ty już byłeś wszędzie. Wszystko widziałeś. A do Gruzji turystycznie to możemy pojechać razem. A nie ty z kolegami. Bo fakt, że Piotrowi zazdroszczę np. Nepalu, do którego też chciałam się wybrać. I wtedy do Gruzji nie pojechał. Ale to naprawdę zdarzyło się tylko raz. Jak ktoś mówi, że tylko święta kobieta może wytrzymać z takim obieżyświatem, to się myli. Absolutnie nie mam w sobie nic ze świętości. Jak ktoś czytał książki psychologiczne o wszelkich kryzysach, które muszą przejść takie związki jak nasz, to potwierdzam. Te książki nie są wydumane. Przeszliśmy przez wszystkie opisywane fazy. Jedna z naszych kłótni w Pasterce stała się nawet kultowa. Maciek Sokołowski był jej świadkiem. Siedział w biurze schroniska, miał uchylone drzwi, które dyskretnie zamknął gdy krzyczałam, że wciąż jesteśmy wśród ludzi i nawet się spokojnie pokłócić nie można. Piotrek powiedział, że można i podał mi talerz, żebym sobie rzuciła o ścianę. No i podawał, a ja sobie rzucałam. Było jak w filmach. Bardzo jesteśmy dumni z Piotrka i jego sukcesów, ale gdy podchodzą do mnie ludzie Mój mąż, tata Maksia i Marysi jest w prawdzie uzależniony od przygody i wyzwań, to mu daje szczęście, którego nie zamierzamy go pozbawiać. Ale ma też cechę, która daje nam dużo spokoju. My wiemy, że z tych swoich eskapad zawsze do nas wróci. Bo Piotr ma w sobie wbudowany bezpiecznik. Ma wielkie doświadczenie i zawsze zachowuje zdrowy rozsądek. On kocha życie i nas i nimi nie ryzykuje. Oczywiście natura bywa nieprzewidywalna. Ale Piotr nigdy nie kusi losu. I to jest dla nas bardzo ważne.”

 

BHU: No i jak się Wam podobało? Jak słyszycie, Piotr ciągle goni za przygodami a do tego jest uśmiechnięty i pozytywny. Z jednej strony Piotr to niezwykle wszechstronny sportowiec i nieustraszony podróżnik, ale z drugiej swój wewnętrzny kompas ma ustawiony w kierunku rodziny, przyjaciół i podjętych zobowiązań. Książka wspaniale opisuje jego przygody, zwycięstwa i zmagania się z różnymi wyzwaniami, jakbym mógł to bym Wam wszystkim podarował ją jako prezent pod choinkę. Jedną z ciekawostek tego podcastu jest fakt, że kiedyś już nagrałem podcast z Piotrem. Niestety przez moją nieuwagę straciłem to nagranie. Jeżeli kiedyś zastanawialiście się, czemu na liście podcastów BHU nie ma odcinka 10 to właśnie dlatego. Aby pozostał ślad po tym wydarzeniu postanowiłem zostawić ten numer niewykorzystany. Od tamtego niefortunnego zdarzenia czekałem na odpowiedni moment i inspirację na rozmowę z Piotrem a wydanie książki właśnie tą sprzyjającą sytuację stworzyło. 

 

Chciałem w tym miejscu bardzo podziękować osobom, które wspierają mnie na Patronite. W tej chwili jest Was czternaście osób. W szczególności chciałbym podziękować trzem osobom, które wspierają mnie na poziomie czwartym: są to Krzysztof Bednarz, Marcin Stefaniak i Marcin Jaźwiecki.

 

Jeżeli chcecie wesprzeć ten podcast to zapraszam na www.patronite.pl/blackhatultra.

 

Dziękuję Wam serdecznie za wysłuchanie tego podcastu. Zapraszam Was też do wysłuchania pozostałych, już ponad trzydziestu odcinków ultra historii. Jeśli Wam podoba się to co robię, wspierajcie podcast na social mediach i umieszczajcie informacje o nim w relacjach, postach i na tablicach. Niech wieść się niesie i słuchaczy przybywa. Życzę Wam wspaniałego Nowego Roku, spełnienia wielu marzeń i zrealizowania nowych wyzwań. Mam nadzieję, że ten podcast chociaż w niewielkim stopniu się do tego przyczyni. 

 

A jeśli jeszcze ktoś mnie słucha… 

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Tak ty! 

 

Zatrzymaj się na 15 sekund, zamknij oczy i poczuj swój oddech, tak po prostu.

 

 

Buźka! ;)

bottom of page